Poród w USA

Ból, pot i łzy. Czyli typowy poród widziany na ekranie w niejednej produkcji.
Niestety z opowiadań wiem, że wiele moich koleżanek taki właśnie przechodziły. Jak wygląda w Polsce? Wiem tylko z opowiadań. Mogę Wam jednak przedstawić jak przebiegał mój.

Choć nie mogę wkładać każdego szpitala do jednego worka, wiem niestety, że w wielu miejscach opieka nad kobietą w trakcie i po porodzie zostawia wiele do życzenia. Fakt, że miałam możliwość rodzić w Stanach traktuje jak moją małą szóstkę w totka.

A więc do rzeczy.

12.07.18r. Dzień nie różnił się niczym poza faktem, że  to właśnie dziś przypadał mój termin porodu. Jako, że na to się nie zapowiadało Tatuś pojechał do pracy pozałatwiać ostatnie formalności przed porodem, a ja poszłam na małe zakupy. (Z nadzieją, że może te skurcze jakoś wytuptam). Po kilku godzinach bezskutecznego dreptania wrocilam do domu i zajęłam się domem. Skoro teraz mogło zacząć się już w każdej chwili, to chce wrócić do czystego domu. Krótko po południu zdałam sobie sprawę, że pobolewa mnie brzuch co jakiś czas. Zaczęłam zwracać na to uwagę, chociaż wielkich nadziei sobie nie robiłam. Wraz z upływem czasu skurcze się nasilały. Jednak nie na tyle by mówić jeszcze mężowi.
Gdy wrócił z pracy zaproponował abyśmy wyskoczyli gdzieś na obiad, skoro to nasze ostatnie chwile ze mną jeszcze w dwupaku. I tak też się stało. Pomijając fakt, że zrobił mi przejażdżkę po niezłych wertepach, to pokusiliśmy się na ostre skrzydełka. (Oboje jesteśmy zwolennikami pikantnej kuchni). Wtedy już wiedziałam, że coś zaczyna się dziać. Mąż chciał już jechać do szpitala jednak ja od początku mówiłam, że jadę tam tylko urodzić, więc chciałam jechać do szpitala jak będę miała pewność, że "TO JUŻ". Tak więc wróciliśmy do domu tą samą trasą, wysłałam męża by pojechał do pralni, a sama wzięłam się za sprawdzanie czy aby na pewno mam w torbie wszystko co potrzebuje. Od tamtej pory wysyłałam mężowi "👍" na Messengerze za każdym razem gdy miałam skurcz. (W ten sposób wiedziałam co jaki czas je mam.)
Umyłam sobie włosy, ale pod prysznicem było już "gorzej". Skurcze nasiliły się, a czas pomiędzy nimi zmniejszył się do 7-8 min.
Gdy mąż to zauważył zadzwonił do mnie, że już jedzie, a ja mam czekać już przy drzwiach. Tak też było. Wleciał do domu z na wpół mokrym praniem, które szybko rozłożył w pokoju, a ja próbowałam wgramolić się do samochodu. Do szpitala mieliśmy 15 minut. W ciągu tych kilku minut mąż wiedział, że poważnie się zaczęło, gdy podczas skurczu trzymając Go za rękę niejednokrotnie pozbawiłam go w niej czucia. W szpitalu mąż leciał już ogłosić w "recepcji", że chyba się zaczęło, a sama próbowałam dojść te parę kroków z windy. Tam poszło gładko. Podpieli mnie do monitora, sprawdzili skurcze i rozwarcie. Przyszedł lekarz i stwierdził, że dopiero 2-3cm, więc jak chce mogę wrócić do domu, ale ze względu na to, że jestem w bólu preferują bym położyła się na oddział. Tak też się stało. Było ok 23. Dostałam od szpitala piżamkę, antypoślizgowe skarpetki i oczywiście sale tylko do mojej dyspozycji. W niej wielki telewizor, wlasna lazienka, łóżko dla mnie, łóżeczko dla maleństwa oraz kanapa dla męża by mógł być ze mną cały czas. Mogłam w każdej chwili poprosić o zejście do basenu lub o "pomoce porodowe" (piłki" drabinki itp.) Jednak ból się nasilał. Nie mogłam uwierzyć, że przy kilku centymetrach zaczynam jęczeć z bólu. Przyszedł personel, dali mi coś ogłupiającego. To spowodowało, że zrobiłam się senna, jednak bolesne skurcze odczuwałam nadal. Polecili bym wzięła Epidural. Nie zastanawiałam się długo. Po godzinie od przyjęcia na salę porodową przyszedł anastazjolog i podali mi ten cudowny środek! Co jakiś czas przychodziły położne i sprawdzały postępy porodu. Coś się niby działo, ale bez szału. A ja jak gdyby nigdy nic leżałam w wygodnym łóżku, rozmawiałam z rodziną, mąż leżał obok na swojej kanapie, przysypiałam co jakiś czas. Na dobre, koło 4 obudził mnie lekarz, który przyszedł mnie zbadać. Stwierdził, że jest ok 5 cm i nie mam wód. Musiały sączyć się już cały dzień, jednak w ogóle tego nie zauważyłam. Z dzieckiem było wszystko dobrze. Lekarz stwierdził, że jestem pierworodka, więc to będzie trochę trwało. On kończy zmianę o 7, może zdąży odebrać poród, ale raczej na to nie liczy. Po godzinie przyszła położna pytać jak się czuję. Powiedziałam, że dobrze i stwierdziła, że zbada mnie przy okazji. Jakie było moje zdziwienie, gdy godzinę po poprzednim badaniu zawołała lekarza aby ten mnie zbadał, bo nie może uwierzyć. A jednak. 10 cm! Tak więc przygotowali caly sprzęt, położna stwierdziła, że poćwiczymy parcie. Bólu nie czułam, skurcz odczuwałam jako parcie, lecz zupełnie bezbolesne. Kazała przec, gdy poczuje skurcz. Po trzecim razie kazała przestać, bo dziecko wychodzi! Tak więc zadzwoniła po lekarza, parę minut i już kazali przeć by urodzić dziecko. Wszystko trwało jakieś 10minut. Za trzecim parciem Mała była już na świecie. Była to 5:41, piątek 13tego.

Mój szczęśliwy dzień.
Tak więc cały mój poród trwał jakieś 6 godzin, a samo parcie kilka minut. Wszyscy byli w szoku, że tak szybko i sprawnie poszło. Po porodzie musiałam zostać jeszcze 48h w szpitalu. Każdego dnia rano przychodziła do mnie pielęgniarka przywitać się i powiedzieć, że to Ona będzie dziś sie mną zajmować i mam wołać Ja zawsze gdy tego potrzebuje. A gdy nie wolałam sama przychodziła pytać czy potrzebuje pomocy przy Małej, jak się czuję, czy chce coś przeciwbólowego. Codziennie dostawałam też MENU z szerokim wyborem dań. Mąż tylko dzwonił z telefonu, który oczywiście miałam do dyspozycji obok łóżka i mówił na co mam ochotę i o której godzinie.

Poza głównymi posiłkami miałam lodówkę z owocami, jogurtami i napojami. Goście mogli przychodzić do mnie o każdej porze dnia i nocy. Miałam robić wszystko by mnie było dobrze. Dostawalam specjalne mascie znieczulające, wkładky mrożące by tylko jak najmniej mnie bolało. A jak bolało miałam wołać, to będą mi starali się pomóc. Wszyscy byli tam z taką życzliwością, że zawsze chodziłam do szpitala z uśmiechem na twarzy. Troszczyli się o wszystko. Podczas pierwszej pionizacji i próby pójścia do lazienki gdy lały sie za mną litry krwi. Pielęgniarki mówiły jedna przez druga, żebym się tylko tym nie przejmowała. Co chwilę zmieniały mi pościel, ręczniki (a chodziłam pod chłodny prysznic co chwilę. Zuzywałam conajmniej trzy ręczniki podczas każdej kapieli), zaglądały czy aby nie brakuje mi jednorazowych majtek lub okładów. Nie oszukujmy się pierwsza dobę po porodzie moje łóżko wyglądało jakby conajmniej nakręcili tam kilka scen z Teksańskiej Masakry. Miałam wielką szafę opatrunków poporodowych, których miałam używać nawet co chwile jak tylko czuję taka potrzebę. A w dniu wypisu jeszcze dostałam taka wyprawkę do domu, że połóg skończyłam po dwóch tygodniach. Ja czułam się tam jak w hotelu. Przytulne pomieszczenie z przeszkloną sciana i elektrycznymi zasłonami bym tylko czuła sie jak najbardziej komfortowo. Każdy poświęcał mi tam dużo czasu by każde moje pytanie było bezsprzecznie rozwiane. To czego tam doświadczyłam nie opiszą żadne słowa. Fakt, że mogłam mieć Bartka przy sobie dzień i noc było czymś naprawdę ważnym. Po wyjściu ze szpitala co dwa tygodnie miałam jeszcze wizty odnośnie mojego stanu psychicznego, tego jak rozwija się Marysia, jak idzie mi karmienie, oraz wszelkie pytania jakie mnie nurtują.  Miałam parę szwów, aczkolwiek dzięki miejscowymi maściami znieczulającymi czy specjalnym wkładkom z substancją mrożącą, która uaktywnia się po "przełamaniu"  podpaski. (w Polsce nie spotkałam się z tym, a według mnie to niezbędnik każdej kobiety po porodzie). Gdy po 2-3 tygodniach przyszłam na kontrolę okazało się, że moje szwy sie nie rozpuściły!! Za szybko sie wygoiłam. Szwy są rozpuszczane przez białe krwinki, które produkują się w miejscach ran. U mnie już nie było ran, więc nie miało co rozpuścić szwów. Musieli mi je wyciągać. Tak więc poród i połóg przeszłam praktycznie bezboleśnie i szybko, z samymi dobrymi wspomnieniami. I takiego życzę każdej kobiecie.

Trzymajcie się ciepło! ❤️

Komentarze